Kiedy ostatni raz się czegoś uczyłeś?

Drogi nauczycielu/nauczycielko. Kiedy ostatni raz się czegoś uczyłeś/uczyłaś? Czegoś, co było naprawdę nowe i wymagało wysiłku, a nie kolejnej metody wprowadzania słówek, gramatyki czy mówienia. Nie kolejnej rzeczy  związanej z  angielskim, który i tak znasz na wylot, tylko czegoś naprawdę nowego.

 

Teoria i praktyka uczenia się

Jako nauczyciele wszyscy (a przynajmniej żywię nadzieję, że wszyscy) wiemy jak, a przynajmniej w teorii, przebiega proces uczenia się. Ale co innego znać teorię, a co innego zrozumieć to w praktyce. Moi znajomi inżynierowie mawiają, że teoria to coś co mądrze brzmi, ładnie wygląda i nie działa w rzeczywistości. Niestety muszę im przyznać trochę, a nawet więcej niż trochę, racji. Wiedzieć jak przebiega proces nauki i z jakimi wyzwaniami musi się zmierzyć uczeń to jedno, ale poczuć je na własnej skórze, to coś zupełnie innego.

Tak się złożyło, że ostatnio mam dwie doskonałe okazje do tego, żeby poznać, poczuć i przypomnieć sobie jak to jest uczyć się. Dzięki dość interesującemu zbiegowi okoliczności, uczę się bowiem bardzo intensywnie ekonomii, z którą ostatni  raz miałem do czynienia na pierwszym roku studiów w Barcelonie, czyli lekko licząc, prawie 10 lat temu. Sprawdziłem w indeksie, miałem z ekonomii 8,4 (w 10,0 stopniowej skali). Jedna z najlepszych ocen na roku. To powinno ułatwiać sprawę, prawda? Otóż nie. Gdy ekonomia nagle wróciła do mnie, dała mi po prostu (dużym) młotkiem w łeb i zapytała: pamiętasz mnie? a ja z bólem głowy musiałem jej odpowiedzieć: chyba nie.

Za ok. 2 tygodnie mam uczyć ekonomii w jednej z  chińskich szkół prowadzących program IB. Na szczęście, od czego jest Coursera? Szybki kurs przypominający z mikro- i makroekonomii, odgrzebanie notatek ze studiów, uważne zapoznanie się z podręcznikiem, skryptem i syllabusem i …dam radę, prawda?

 

Ciężkie jest życie ucznia

Kiedy kończę moją codzienną porcję nauki ekonomii, zwykle boli mnie głowa od nowych wiadomości i wytężonej koncentracji, a zarówno plecy jak i tyłek mam ochotę sobie odkroić. A uczę się tylko jednego przedmiotu, podczas gdy moi uczniowie oprócz angielskiego, mają ich jeszcze (w zależności od szkoły) od 5 do 13. Oczywiście, nie wszystkie są tak samo ważne i nie wszystkich uczą się tak samo intensywnie, ale nie o to  tutaj chodzi.

Uczeń ma na głowie dużo, trudnego jak na swój wiek i stopień rozwoju poznawczego, materiału, który musi nie tylko przyswoić, ale bardzo często po prostu nauczyć się na pamięć (słówka!). My natomiast, zamiast mu to ułatwiać bardzo często utrudniamy (widzę po swoim, choć nie tylko, przykładzie). Mówimy mu, że nasz przedmiot jest najważniejszy, straszymy egzaminami (gimnazjalnymi, maturalnymi, certyfikatowymi czy jakimikolwiek innymi), regularnie sprawdzamy i oceniamy jego wiedzę. Życie ucznia biegnie więc od kartkówki do sprawdzianu. Od sprawdzianu, wypracowania i tak w kółko.

sztomberski

Wymogi, sprawdziany i oceny

Testujemy bo musimy, mówi mi wielu nauczycieli. Zasłaniają się przy tym podstawą programową, WSO, wymogami egzaminów, czy też po prostu motywowaniem uczniów do nauki. Żeby nie było, ja nie kwestionuję konieczności oceniania, robienia sprawdzianów, kartkówek, pisania wypracowań czy odpytywania uczniów. Koniec końców, to jest konieczne i  zdaję sobie z tego sprawę. Tylko może można inaczej?

Jak uczeń,  który ma 3 sprawdziany i bliżej nieokreśloną ilość kartkówek w tygodniu, ma się czegoś naprawdę nauczyć? Jak ma wygospodarować czas na zrozumienie tego, co czyta? Nie mówiąc już o tym, że na nauce świat się nie kończy.

 

Konkluzja?

Jeśli oczekiwaliście, że w konkluzji niniejszego tekstu podam wam mój cudowny przepis na to jak odejść od ciągłego testowania, to niestety zawiodę was, bo tego akurat nie wiem. Wiem natomiast, że model nauczania, w którym rytm pracy wyznaczają sprawdziany, kartkówki i inne formy oceniania, jest po prostu gówniany.

 

Post scriptum – więcej nie znaczy lepiej

Wielu nauczycieli, z którymi rozmawiałem zwykło twierdzić, że ich lekcje to odliczanie od sprawdzianu do sprawdzianu bo mają za mało godzin na pracę z uczniami. Obecnie jestem w Chinach. Tutaj w przyzwoitym gimnazjum/liceum dzieciaki mają po (średnio) 70h zajęć tygodniowo. W szkole, bo oprócz tego chodzą na dodatkowe zajęcia z matmy, fizyki, angielskiego i bogowie raczą wiedzieć czego jeszcze. W ramach tych  zajęć mają bodajże 8h czy  10h angielskiego w tygodniu (i bardzo często jeszcze dodatkowy angielski, w ramach zajęć pozalekcyjnych). Wiecie jak to się przekłada na ich znajomość angielskiego? Nijak. Te dzieciaki, oprócz tego, że są wiecznie niedospane, są tak przeładowane ilością nauki i zajęć w szkole, że nie są w stanie w żaden sposób skorzystać na ich większej ilości.